Menu

niedziela, 13 kwietnia 2014

Półmaraton Warszawski

Półmaraton już za nami! Minęło już sporo czasu, a ja nie mogę się zebrać, żeby napisać o wrażeniach z tego wydarzenia. Mogę to zrzucić na lenistwo, no ale też troszkę na fakt, że zaczęłam nową pracę, a mój nieprzyzwyczajony do rannego wstawania organizm nadzwyczajniej w świecie broni się przed jakąkolwiek aktywnością umysłową i fizyczną (wstyd przyznać, ale od Półmaratonu bieganie idzie mi bardzo słabo - taki ze mnie sportowiec!). Ale to nie znaczy, że minęła mi chęć! O nie, niebawem wracam :)

Cały wyjazd do Warszawy uważam za udany i w pełni wykorzystany, chociaż przydałby się jeszcze dzień lub dwa. Cały weekend mieliśmy świetną pogodę, która sprzyjała spędzaniu czasu aktywnie na dworze. W piątek odwiedziliśmy Stadion Narodowy w celu odebrania pakietów startowych. Mieliśmy również możliwość wejścia na trybuny Stadionu - muszę powiedzieć, że nasz Narodowy robi wrażenie :)


Na terenie stadionu wystawiona była duża plansza "racebook", na której wypisane były wszystkie imiona i nazwiska startujących osób.


Różne firmy produkujące odzież biegową, odżywki, czy też inne bajery miały rozstawione swoje stoiska.


Sobotni przeddzień biegu spędziliśmy śmigając po Warszawie na rowerach miejskich Veturilo, odwiedziliśmy Decathlon, ponieważ okazało się, że zapomnieliśmy kilku rzeczy. Udaliśmy się również do Muzeum Powstania Warszawskiego.


Na koniec rowerowo zwiedziliśmy niesamowicie zatłoczoną starówkę Warszawy, w sumie przebyliśmy 20 km, co na koniec wydawało się bardzo słabe, ponieważ nogi odczuły lekkie zmęczenie.


Kolejnego dnia musieliśmy wstać rano, ponieważ bieg zaczynał się o 10:00, a trzeba było stosunkowo wcześnie zjeść jakieś delikatne śniadanie i dojechać na miejsce. Most Poniatowskiego był zamknięty dla ruchu tramwajowego, więc jedynym rozwiązaniem była jazda Szybką Koleją Miejską. W takim tłoku dawno nie jechałam, pociąg przypominał japońskie metro - brakowało tylko upychaczy ;) Na szczęście jazda trwała kilka minut. Na stacji można było zauważyć tłumy ludzi zmierzające w kierunku Stadionu Narodowego, gdzie cały teren zamienił się w małe miasteczko biegowe.

Szatnie umieszczone były na parkingach pod stadionem, znajdowały się tam też punkty masażu (oblegane po biegu - ja niestety nie skorzystałam). Po szybkiej (i stanowczo zbyt słabej!) rozgrzewce ustawiliśmy się na starcie na 10 minut przed godziną 10. O godzinie startu o dziwo nic nie usłyszeliśmy (musieliśmy stać na tyle daleko), poza tym w pierwszej kolejności ruszała tura liderów, a po kilku minutach reszta. Tak czy siak, nie słyszeliśmy ani jednego, ani drugiego wystrzału, musieliśmy stać zbyt daleko. Myślałam, że coś się opóźnia, ponieważ wszyscy jak stali, tak stali. O 10:15 tłum się w końcu ruszył, a jak się później okazało, rzeczywiście różnica między czasem brutto, a netto wynosiła te 15 minut. Czyli aż tyle czasu było trzeba, żeby ruszyć z miejsca, chyb musieliśmy stać na samym końcu :P

Początek biegu jak można się domyślać polegał na truchtaniu w tłumie ludzi. Wszystko byłoby fajnie, ale dopadł mnie ból łydek, a następnie drętwienie stóp. Nie wiedziałam skąd się to bierze, ponieważ buty miałam zawiązane tak jak zawsze, niezbyt ciasto, a skarpetki kompresyjne były już testowane i dobrze się sprawdziły. Po 7 kilometrach, gdy byliśmy już na Wisłostradzie, zeszłam z trasy i zdjęłam buty - od razu nogi poczuły ulgę. Na szybko rozluźniłam sznurówki, ściągnęłam w dół skarpetki i ruszyliśmy dalej. Po jakimś czasie nogi doszły do siebie i już odzyskałam spokój -  mogłam biec :) Tutaj zdjęcia w granicach 5-6 kilometra, gdzie czekali na nas bliscy i cykali nam zdjęcia.





Mimo, że słońce smażyło i było jak na patelni, to biegło się dość przyjemnie, bardzo pomagały wody i izotoniki na trasie (można było załapać się nawet na całe butelki). Najbardziej zabójczy okazał się podbieg na Agrykoli mający około 500 metrów, połowa ludzi szła, nam udało się cały przebiec, ale w tym punkcie siły znacznie opadły. Granice 17 kilometra wydawały się już tak bliskie mety, że nie zwracało się już uwagi czy coś boli, czy nie boli :)


Myślę, że najtrudniejszy był już 19 kilometr, było południe, słońce na moście niesamowicie smażyło, a mimo że było się już przy Stadionie to do mety zostawały jeszcze ponad 2 kilometry. Ale siła jeszcze była więc biegliśmy dalej. Na kilometr przed metą stały co jakiś czas motywujące tabliczki, które dosłownie zmuszały człowieka to przyspieszenia, nie mam pojęcia skąd znalazłam na koniec jeszcze tyle sił, żeby przyspieszyć. "Boli? Musi boleć!" - w sumie racja :)




Widząc metę, w głowie pojawiła się myśl: "Dałam radę!", dodatkowo widok kibicujących bliskich wywołał duże wzruszenie, nie udało powstrzymać się łez - ze zmęczenia czy szczęścia - to już ciężko ocenić. Na mecie dostaliśmy wodę, izotonik i foliowe worki od Adidasa, które idealnie trzymały ciepło i nie pozwoliły przegrzanemu organizmowi zziębnąć.


 Bieg ukończyłam z czasem 2 h 15 min 43 sek - czyli praktycznie tyle ile planowałam ;)

Tu prawie 4 godzinna relacja z biegu na YouTubie: KLIK! - 2:40:40 wbiegam na metę.

Każdemu polecam udział w takich imprezach, niesamowite wrażenia i satysfakcja. To teraz czas na ..... maraton? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz